Z dziada pradziada
Tradycja rzecz święta! Zwłaszcza taka %%%. Przekazywana z dziada pradziada. Małe, lokalne, piękne, rodzinne. Są wspaniałe, bowiem to one jak nic innego potrafią budować i wzmacniać międzypokoleniową więź. A wielowiekowy łańcuch przekazujących-odbierających taką wiedzę sam w sobie jest pomnikiem twardszym niż ze spiżu dla tego nieskończonego łańcucha naszych przodków, którzy zapoczątkowali tradycję!
To było późne lato. Odwiedziłem swoich dziadków w jeden z wolnych weekendów. Wiecie jak to jest – babcia przygotuje te wszystkie frykasy, w których przygotowaniu jest niekwestionowaną mistrzynią. A dziadek? Z bardzo poważną miną mi kazał zejść ze sobą do piwnicy. Na miejscu okazało się, że będę wykorzystany po prostu jako tragarz. Tyle, że ładunek był dość dziwny – nie była to ekspedycja po ziemniaki czy babcine przetwory (wtedy zresztą to babcia zaordynowałaby wyjście).
Do wniesienia był wielki gar i jakaś dziwaczna plątanina rur, wężyków i innych urządzeń o nieznanym mi wówczas przeznaczeniu. Ponieważ dziadek zaczął ściszać głos, albo inaczej, wydawało mu się, że ścisza głos, bowiem z racji kiepskiego słuchu mówił raczej głośno, zacząłem się domyślać, że za chwilę rozpoczniemy produkcję pradawnego, tradycyjnego napoju o wielkiej mocy.
Moje przypuszczenia potwierdziły się, kiedy babcia na widok wnoszonej aparatury zakwestionowała zdrowy rozsądek dziadka, a ten tylko roześmiał się zadowolony niczym sztubak, który właśnie wyciął komuś fajny kawał.
W wielkim garze (obecnie odziedziczonym przeze mnie i pełniącym funkcję kotła zacierno-warzelnego w procesie brodukcji domowego piwa) wylądowała zawartość szklanego “balona” w którym coś tam wcześniej elegancko fermentowało. Pokrywka do tego kotła ma wyjątkowy, odkręcany uchwyt, w którego miejscu montuje się rurkę wyprowadzającą opary do chłodnicy. Sama pokrywa jest dociskana i uszczelniana specjalnymi obejmami – całość to projekt i dzieło dziadka, który był ze swego osiągnięcia wyjątkowo dumny.
Pradawny napój wielkiej mocy!
Kiedy popłynęły pierwsze krople, dziadek nie krył dumy i wzruszenia! Z wielkim zapałem wziął się do demonstrowania mocy cieczy zbierającej się w podstawionym słoiku. Dodam, że pierwsze pół słoika zostało zakwalifikowane przez dziadka jako “zbyt zanieczyszczone”, ale przydatne do przecierania bliżej nieokreślonego czegoś. Reszta miała być spożywcza. Najpierw jedna nastąpiła demonstracja mocy, po niej moja interwencja w roli straży pożarnej.
Jest ogień!
Dziadek nabrał na łyżkę odrobinę uzyskanego roztworu i aby zademonstrować moc – podpalił. Zajęło się toto żywym ogniem, niezbicie dowodząc, że owa ciecz swoje procenty ma. Niestety, dziadek tak żywo przy tym gestykulował, że połowę rozchlapał. Dokładnie rzecz ujmując, wzniecił trzy dodatkowe źródła ognia: jedno na podłodze, jedno na swoim kapciu i jedno na kredensie. Podłogowe i kredensowe ugasiłem dość szybko, tak, że nawet śladu nie było po wypadku. Niestety, przy gaszeniu kapcia dziadek nie chciał współpracować i tam ogień wypalił dziurę.
Następnie dziadek postanowił wylać resztę spirytu z łyżki do zlewu, ale trafił do stojącego tam słoika do którego zbierał się nasz urobek. Oczywiście natychmiast się zajęło a dodatkowo płomyczek zaczął wędrować wzdłuż spływającej z chłodnicy strużki… Ostatecznie palcem zatkałem ujście chłodnicy a słoik zakryłem pokrywką. Na wszelki wypadek również pozbawiłem dziadka zapałek i zapalniczki. Profilaktycznie też wyraziłem uznanie dla mocy produktu (aby powstrzymać dalszą demonstrację mocy) i wielki szacunek dla całej wielowiekowej tradycji. Mój przodek, usatysfakcjonowany dotychczasowym przebiegiem procesu produkcyjnego sięgnął tym razem po kieliszek. Podstawił pod płynący strumień. Ja stanowczo odmówiłem poczęstunku, więc toast dziadek spełnił sam.
Jest i moc!
Oczy zrobiły mu się naprawdę duże. Kolory na twarzy zaczął zmieniać niczym kameleon. Wreszcie po parunastu sekundach wycharczał z nieskrywaną satysfakcją coś w rodzaju słów “wnusiu, to jest mocne po pieronie!“.
Dlaczego o tym piszę?
Zabawa w produkcję napojów łatwopalnych nie jest może najszczytniejszą ze szczytnych rozrywek, zgoda (dobra, dobra…). Całą historię przywołałem tu jednak dlatego, że tych różnych małych, rodzinnych tradycji w naszym zabieganym życiu zaczyna ubywać. Może i życie staje się dzięki temu łatwiejsze, ale chyba również pozbawione wielu smaków i smaczków a część naszej teraźniejszości zaczyna być po prostu pozbawiona swoich korzeni. A przez to płytka, miałka i bardzo przelotna.
Ja w babcinym kredensie pamiętam rządki słoików. W dziadkowych zakątkach tajemnicze nalewki, własnoręcznie majstrowane narzędzia i wędkarskie skarby. A czego będą mogły się spodziewać wnuki naszego pokolenia?…
Jak to czego? Przekazania wielowiekowej tradycji! 😉 PS. zapraszam też ba blog TataBlog.pl, gdzie znajdziecie więcej podobnych relacji.